Wsiadamy do samolotu w Makassar na Sulawesi. Kierunek lotu: Jayapura, Papua Zachodnia, wciąż Indonezja. Rozglądamy się wokół. Jesteśmy jedynymi białymi ma pokładzie samolotu, a nie… pomyłka, Michał zajrzał do kokpitu pilotów i spotkał tam ‘’swojego’’; pilot ucieszył się na jego widok, pamiątkowe zdjęcie też zrobione 😉 Cel: Waena, niedaleko Jayapury, nocleg w homestayu, a potem lot do Wameny, z której udajemy się na 4 dni na trekking do Doliny Baliem poznać na własną rękę lokalną ludność mieszkającą we wioskach: Hitugi, Yuarima i Yogosem, oraz wrócić do Waeny do tego samego homestayu, poznać kulturę ludzi z miasta – Jayapury. Zeszyt ze zwrotami po indonezyjsku towarzyszy nam cały czas w podróży, ale podstawy są już w głowie, więc to najważniejsze. Od samego początku będąc w indonezyjskiej Papui nie czuje się tam klimatu Indonezji, jest jakoś dziko, afrykańsko, lokalni noszą rzucające się w oczy kolorowe ubrania, nie da się przejść ulicą obojętnie nam, białym, zagadują nas na każdym kroku –  zaczyna nam się podobać ta egzotyka 🙂

Wychodzimy z lotniska i postępujemy zgodnie ze wskazówkami wysłanymi nam na e-maila przez kobitkę z homestayu Galpera Papua, żeby dojechać tam jak najtaniej.

Trzeba wyjść na drogę z lotniska, iść prosto aż dojdziecie do głównej drogi, skręcić w lewo i przejść na drugą stronę ulicy (ruch lewostronny) i tam złapać angkota (minibusika) i zapytać czy jedzie na Waena Expo. Zatrzymujemy na wszelki wypadek każdego busika 🙂 Nie pytamy o kwotę do zapłaty! Ważne! Inaczej Was wyrobią! Za pierwszy biały busik płacimy 7.000IDR (2zł) i podajemy wyliczoną kwotę kierowcy: 14.000IDR za dwójkę. Kierowca nie wytrzymuje i śmieje się na głos w szoku, że znamy realną cenę. Ludzie w busiku zszokowani, że w ogóle biali wsiadają do ‘’czegoś takiego’’, ich oczy zwrócone na nas, jest śmiesznie 🙂 Po wysiadce pod Waena Expo wsiadamy do kolejnego busika i płacimy znowu wyliczone: 4.000IDR/1zł (kolejny kierowca w szoku skąd biały zna cenę lokalną) i prosimy o podwiezienie nas na ulicę wskazaną w emailu, skąd zostaje nam już dosłownie 150-200m do homestayu. Homestay Galpera Papua to najtańsza opcja noclegowa (choć tak naprawdę nie aż tak tania jak na Indonezję – 72zł za pokój), jaką znaleźliśmy na internecie, zlokalizowany w Waena niedaleko Jayapury i międzynarodowego lotniska Sentani. Drzwi otwiera nam mała sympatyczna dziewczynka, która częstuje nas lodowatą wodą (jest upalnie) i przygotowuje dla nas pokój. Podobno jej starsza siostra zajmie się nami i pomoże w czym tylko będziemy chcieli jak wróci z pracy (jest nauczycielką angielskiego w pobliskiej szkole). Już mieliśmy w głowie przygotowaną listę pytań co do trekkingu w Dolinie Baliem, co do wypożyczenia skuterka i innych rzeczy, kiedy nagle wchodząc do pokoju zderzyliśmy się dosłownie z kartką na drzwiach, na której widniał ‘regulamin’ homestayu.. Kartka wyglądała w ten sposób:

Z kartki wynikało, że goście homestayu powinni należycie zapłacić siostrom prowadzącym dom za wszelkie przysługi czy pomoc z ich strony, które obejmowały m.in.: zamawianie transportu/taxi na lotnisko, skserowanie kopii paszportu, udzielenie informacji co do tego co warto zwiedzić w Jayapurze i okolicy, itd. Poniżej była wskazana ‘’opłata’’ za każdą ‘przysługę’ bądź za każdą godzinę poświęconą przez nich dla gości: nie mniej niż 50.000IDR (15zł) z zaznaczeniem, że niektórzy turyści nie zostawili żadnego napiwku, co było bardzo niemiłe i poczuły się niedocenione. Na kolejnej kartce czytamy dalej, że już tak jest w kulturze Papui, że jeśli ktokolwiek udzieli nam pomocy i poświęci swój czas dla nas, powinniśmy mu to wynagrodzić albo zapraszając na kolację/obiad albo płacąc tej osobie.. Jak to zobaczyliśmy, zatkało nas. Było to dla nas równoznaczne z tym, że w tym momencie powinniśmy uważać o co poprosimy gospodarzy, żeby nie zostało to uznane za płatną przysługę.. nie tego się spodziewaliśmy, takie zasady są przeciwne naszemu wyobrażeniu noclegu w homestayu, gdzie powinniśmy czuć się jak w domu, gdzie gościnność jest na pierwszym miejscu, a nie przeliczanie ile gość powinien zapłacić za każdą pierdołę.. Gdy zapytaliśmy jak już wróciła Yuli (główna gospodyni),  czy możemy skorzystać z kuchni żeby sobie coś ugotować, odpowiedziano nam, że za darmo jest tylko herbata i kawa.. Zastanawialiśmy się czy za wodę z lodówki, którą nas poczęstowano na samym początku dostaniemy jeszcze ‘’rachunek’’.. Zrażeni takim podejściem gospodarzy wyszliśmy na ‘miasto’ kupić kilka produktów, przygotować się do wyprawy na następny dzień. Po powrocie wieczorem pytamy się Yuli czy możemy zostawić 1 duży i 1 mały plecak w homestayu na 4 dni zanim tam wrócimy na ostatnią noc jako, że maksymalna waga bagażu na lot do Wameny to 10kg… Sprawa załatwiona. Żegnamy się, Yuli chce wstać na następny dzień wcześnie rano, żeby zrobić nam herbatę, kawę. Mówimy, że to niekonieczne, bo mamy wstać o 5:00 rano i możliwe, że nawet nie będziemy korzystać z kuchni.. Na drugiej wspomnianej kartce widniała jeszcze informacja jak należy zachowywać się i ubierać podczas pobytu w Papui Zachodniej:

Szorty czy spodenki nie zakrywające kolan nie są mile widziane publicznie podobnie jak bluzki nie zakrywające ramion. Można je nosić ale w zasadzie tylko na plaży, gdzie z kolei nie można mieć na sobie stroju kąpielowego czy bikini. Do kościoła, banku, na komisariat policji i do wszelakich urzędów nie powinno się również chodzić w klapkach czy japonkach, natomiast o dziwo obuwie sportowe jest akceptowane wszędzie.

Kolejny dzień. Rano o 5:00 zbieramy się na wyprawę i rzeczywiście nie ma nawet czasu na herbatę czy kawę. Już mamy wychodzić kiedy w kuchni zastajemy Yuli, która wstała, żeby nam zagotować wodę i wyciągnęła tosty, dżem. Zdziwiona, że już uciekamy przeprasza, że nawet kawy nie zdążyliśmy wypić. Mówimy, żeby się nami nie przejmowała i żegnamy się.

Minibusiki w Waenie kursują już od godz. 5:00 więc spokojnie możemy dojechać za grosze na lotnisko; jest trochę przepychanki, bo lokalni twierdzą, że mamy zapłacić 100.000IDR/30zł za dowiezienie nas na lotnisko zamiast 11.000IDR/3,30zł na osobę jadąc z lokalną ludnością. Znowu im się wydaje, że na pewno chcemy wypożyczyć cały busik. Pakujemy się do drugiego busika z lokalnymi przy Waena Expo i płacimy wyliczoną kwotę kierowcy wysiadając przy lotnisku. Uff, dojechaliśmy.

W samolocie do Wameny byliśmy jedynymi białymi (kolejny raz). Po wylądowaniu czekamy na bagaże, a w międzyczasie zagaduje nas 2 różnych gostków po angielsku i oferują swoje usługi w ramach przewodnika na trekking do wiosek. Zdziwieni, że mamy backpackerskie plecaki tylko i wyłącznie i, że chcemy sami udać się na trekking twierdząc, że trasa jest banalnie prosta dają nam wreszcie spokój. Z lotniska kierując się na lewo z głównej drogi dochodzimy w 10 min do targu, gdzie odjeżdżają busiki do Kurimy. Znowu przepychanka z lokalnymi, którym tłumaczymy, że chcemy jechać najtańszym kosztem z innymi Papuasami, czekamy przed busikiem aż się zapełni i wskakujemy do środka. Pytamy się ludzi w środku ile powinniśmy się spodziewać zapłacić (10.000IDR/3zł/indonez. sepuluh ribu), strzelamy sobie z nimi fotki i tak naprawdę pierwszy raz mamy możliwość ‘’zderzenia się’’ z ludnością z wiosek z Doliny Baliem. W busiku są głównie kobiety, ubrane na kolorowo, taszczące mnóstwo rzeczy, jedna z dzieckiem na ramieniu i jeden starszy mężczyzna. Jest parno i duszno, a trasa prowadzi przez wyboistą drogę.

Potem zmieniamy busik na kolejny i tak jedziemy do rwącej rzeki, jedna z kobiet pomaga mi przejść, w pewnych miejscach jest naprawdę ciężko. Po przejściu przez rzekę łapiemy motorbike taxi i za utargowane 20.000IDR (indonez. dua puluh ribu) zostajemy dowiezieni praktycznie pod most na rzece Mugi naprzeciwko komisariatu policji w Kurimie.

Przechodzimy przez most i kierujemy się na Hitugi. Po drodze spotykamy mnóstwo lokalnych ludzi, którzy serdecznie się z nami witają i, których dla pewności pytamy czy idziemy we właściwą stronę. Wszyscy zgodnie mówią: ‘Hitugi jauh’ (Hitugi daleko), ale się nie zrażamy.

Niektórzy są tak podekscytowani tym, że widzą białych idących samych przez dolinę, że skaczą z radości, wiele osób wita się z nami uściskiem dłoni wypowiadając: ‘sore’ (‘ /dzień/ dobry’). Kilka osób oferuje nam pomoc w dojściu do Hitugi, ale wiedząc, że idzie to w parze z pieniędzmi, odmawiamy.

Zbliżając się już do Hitugi mamy niesamowite szczęście zobaczyć zbliżającego się w naszym kierunku człowieka ze słynnego plemienia Dani, który przyodziany tylko w tzw. kotekę zasłaniającą mu przyrodzenie i bluzę wita się z nami i oczywiście wyraźnie zauważa naszą ekscytację na jego widok, pozuje do zdjęcia, ale chce również napiwek: 10.000IDR/3zł, na co oczywiście byliśmy przygotowani.

   

Weszliśmy do wioski a tu pusto. Wreszcie dostrzegliśmy jednego człowieczka, do którego po indonezyjsku powiedziałam, że szukamy noclegu i zapłacimy też za kolację i śniadanie. Podeszła do nas jedna kobieta i zaczęliśmy targować cenę, stanęło na 150.000IDR/45zł za 2 osoby za nocleg z jedzeniem. Na naszą wyłączność dano nam bardzo ładną chatkę, gdzie w jednym z pokoików spaliśmy na twardym materacu, a przykryliśmy się naszymi śpiworami (trzeba pamiętać, że w nocy robi się tam dość zimno, więc śpiwory to podstawa). Chatka była wyobwieszana w środku flagami Izraela. We wiosce żyją chrześcijanie, którzy wcale nie przejęli zasad religijnych Żydów (jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka), tylko po prostu pokazują swój szacunek do miejsca, gdzie chrześcijaństwo miało swoje początki.

Kobieta nas ugościła, poprosiliśmy o ‘air panas’ – gorącą wodę, którą zagrzała nam w glinianym dzbanie na ognisku. Przelaliśmy ją do 2 dużych butelek, a około godz. 18:00 usiedliśmy z całą rodzinką w kuchni, czyli tak naprawdę na sianku w szopie z ogniskiem i wielkim kotłem, gdzie za plecami słyszeliśmy chrumkającą małą świnkę 🙂

Na kolacji oprócz gospodarza i gosposi była dwójka ich dzieci: dziewczynka i chłopczyk,  i dziadek. We wiosce robi się już ciemno około godz. 18:00, ludzie w takiej ciemności jedynie przy ognisku spędzają czas do około godz. 21:00, potem kładą się spać. Niektórzy muszą wstać już o 4:00 bądź 5:00, żeby dać sobie 2-2,5h do dojścia do najbliższego miasta po wydostaniu się z doliny, którędy idą praktycznie po ciemku z latarką w ręku. Nasz gospodarz miał właśnie tak wybrać się do miasta następnego dnia, ale tak naprawdę nie zrozumieliśmy po co skoro był nauczycielem indonezyjskiego w samym Hitugi, może w Kurimie też uczył w szkole..? To, co się rzuciło w oczy patrząc na starszych ludzi to fakt, że są praktycznie ślepi, dziadek miał problem z lokalizowaniem miejsca przy ognisku, gdzie poproszono go, żeby usiadł. Z resztą nie ma się co dziwić jak każdego dnia ludzie spędzają po 4-5h praktycznie w ciemności. We wiosce nie ma prądu, ale wszędzie słychać muzykę ze sprzętów grających. Na niektórych szopach umieszczone są panele słoneczne i, jak się okazuje, służą one do ładowania akumulatorów, telewizorów (jeśli ktokolwiek takowy ma) i właśnie sprzętów grających. A wracając do kolacji przy kociołku na ognisku: czego można się spodziewać? Tak naprawdę cały czas tego samego. W Hitugi jedliśmy zarówno na kolację jak i na śniadanie duże słodkie ziemniaki, czasem też kukurydzę, w Yogosem częstowano nas ziemniakami, noodlami (makaronem z zupek chińskich) oraz ryżem. Rarytasem była kawa, której ja osobiście nie piję, ale tam smakowała mi jak nigdy! We wioskach jedzą też czasem świnię, ale to na specjalne okazje i oczywiście rybki, które złowią w rzece w dolinie 🙂 Natomiast ludzie w mieście podobnie jak na Sulawesi jedzą wszystko, co się rusza, a więc na porządku dziennym również psy i koty. Yuli z naszego homestayu w Waenie była zdziwiona, że w naszej kulturze pies jest traktowany jak przyjaciel, kot również i, że nawet mamy psich fryzjerów czy hotele dla psów, w których zostawia się je kiedy cała rodzina jedzie na weekend na wesele 🙂 Powiedziała nam, że w Papui często łapie się koty szwędające się blisko szpitali, gdyż są tam dokarmiane bardzo dobrze na stołówkach, a więc nieco dopasione idealnie nadają się na ruszt. Taka kultura. Mężczyźni na co dzień lubią żuć w buzi pinang (owoc z zieloną skórką, ang. beetlenut), który w smaku przypomina tytoń a po dłuższym żuciu nadaje czerwono-krwisty kolor zębom, ustom i ślinie, a że wywołuje lekki ślinotok, to resztę zgromadzoną w ustach się wypluwa (idąc ulicą można zauważyć poplutą na czerwono drogę, to nie krew, tylko własnie pinang)..

Wracając do tematu ludzi z wiosek kiedy dotarliśmy do Yogosem w Yuarimie zetknęliśmy się z małą gromadką dzieciaków, które przywitały nas z uśmiechem i nawet przez chwilę nas śledziły 🙂 a po drodze jeszcze w Userem napotkaliśmy kolejnego człowieka z plemienia Dani, który pracował w polu przy ziemniakach i na nasz widok szybko do nas podleciał. Fotka musiała być to i napiwek też. Ten pan był wyjątkowo małych rozmiarów w porównaniu do poprzedniego, którego spotkaliśmy dzień wcześniej 🙂 Koteka, którą ludzie z plemienia Dani mają przyodziane przyrodzenie to tak naprawdę lokalna roślina, która spełnia swoją funkcję idealnie po wysuszeniu. Zadziwiające jest to, że ci ludzie bardzo często aż do zmroku nie noszą nic na sobie. Nad nami w jednym z ‘campungów’ spał jeden taki człowiek we wiosce Hitugi i wracał do wioski wciąż nagi właśnie wieczorem kiedy to temperatura powietrza spadała nawet do 14 stopni. Ten pan odmówił nam zdjęcia. Pamiętajcie, że zawsze trzeba pytać się lokalnych o to, czy życzą sobie, żeby im zrobiono zdjęcie, a pytacie mówiąc po prostu: ‘’Bisa?’’ (Można?) trzymając aparat w ręku. Ten pan odpowiedział: ‘’Tidak’’ (Nie). W Kurimie, na targach w Wamenie, Waenie i Jayapurze również uważajcie z robieniem zdjęć, gdzie pierwsze co wiele ludzi pokazuje gest dłonią na pieniądze.

Jak dotarliśmy do wysoko położonego Yogosem (2500 m npm) to dopiero wtedy zmierzyliśmy się z szarańczą dzieci, które nie odstępowały nas na krok 🙂

Były bardzo ciekawe gdzie będziemy spać, co mamy w naszych plecakach, co będziemy w wiosce robić. Jak tylko weszliśmy do domku człowieka, który zgodził się nas przenocować, buźki ciekawskich dzieci nie odklejały się od okiennych szyb i  zaczęła się obserwacja tego, co dzieje się w środku. Za nocleg i wyżywienie utargowaliśmy tę samą cenę co w Hitugi, czyli 150.000IDR/45zł za 2 osoby za wszystko, ale musieliśmy trochę ‘’pogonić’’ gospodarza ze zrobieniem nam czegoś do jedzenia. Najpierw zaproponował nawet kawę, więc byliśmy w szoku, po czym zniknął i tak go nie było przez jakieś 3 godziny.. A w naszych brzuchach kiszki już marsza grały. Z dzieciakami poszliśmy na lokalny ‘’targ’’ czyli po prostu podeszliśmy do kobiet, które sprzedawały zupki chińskie, a potem dzieci z domu przyniosły nam wodę do kotła, rozpaliliśmy ognisko i po zagotowaniu wody zalaliśmy zupki, dzieci same zjadły też z nami. Po następnych 2 godzinach znaleźliśmy faceta w jednej z szop, gdzie grał w jakąś dziecinną grę na komórce i zapytaliśmy, gdzie kawa i jedzenie, o którym wspominał. Głupio mu się zrobiło, wrócił do domu. Do 2 godzin mieliśmy kolację i kawę. To niesamowite ile ziemniaków, ryżu i noodli dzieci tam potrafiły zjeść. Facet miał spory drewniany domek, w którym plątała się czwórka dzieci. Gdy zapytaliśmy czy ma żonę, powiedział, że ma 3 żony.. hmm.. wydaje nam się, że chciał powiedzieć, że ma dzieci z 3 kobietami, z których 2 mieszkają w Yogosem, a  jedna w Wamenie. Pokazał nam swój dowód osobisty, jako, że zapytaliśmy czy jest lekarzem (w domu pełno jest leków i ma nawet zeszyt z pacjentami wypisanymi i lekami, które dostali), ale powiedział, że jest zwykłym farmerem, wcześniej był tylko na jakimś kursie na uniwersytecie i widzieliśmy, że ma dużo fotek z dyplomem,  niektóre z wyjazdu na Bali (wyglądał na służbowy), ale nie zdradził skąd te leki, a my nie naciskaliśmy.

 

Z dzieciakami mieliśmy wielką frajdę: grały z Michałem w siatkówkę, piłkę nożną i inne podstawowe gry na ręce 🙂 Pokazał im naszą kamerkę nieprzemakalną a la go pro i jak się zachowuje po wyjęciu z wody. Dzieciaki były w szoku, na początku nie miały świadomości, że w ogóle coś tak małego i bliżej im niezidentyfikowanego robi zdjęcia. Nie wszystkie dzieci reagowały tak samo na nas, niektóre się zwyczajnie nas bały. Inne wykorzystywały ich strach i popychały co niektórych np. na mnie, na co dzieciak popchnięty reagował płaczem. Za to wszystkie bez wyjątku uwielbiały oglądać zdjęcia, nie zawsze dały się sfotografować, ale potem pozowały już do zdjęć jak szalone, ciekawe co z tego pozowania wyjdzie 🙂


Jak wróciliśmy do Hitugi, a było wtedy dość wcześnie, około godz. 11:00, wioska tym razem nie była pusta, przywitały nas dzieciaki, które w tym czasie  bawiły się przed szkołą i mieliśmy powtórkę z rozrywki. Nie odstępowały nas na krok, ale za to wzięły nas na ‘trekking’ 😛 do wyżej położonych campungów (obozów), także mieliśmy najlepszych przewodników ze sobą 🙂

Na pewno zaskoczył nas kompletny luz jeśli chodzi o wychowywanie dzieci jeśli w ogóle można tam to nazwać ‘’wychowaniem’’. Nawet małe dzieci mające 7 lat paliły papierosy w Yogosem. Dzieciaki naszego gospodarza na początku robiło to nie w jego obecności, ale później zorientowaliśmy się, że ojciec tak naprawdę o wszystkim wie.. Mimo tego, że dzieci mogą z początku wyglądać na głupkowate, są tak naprawdę bardzo zaradne. Nigdy nie widzieliśmy, żeby dziecko 6/7-letnie w Polsce samo poszło po wodę do studni, umyło najpierw butelkę używając specjalnego rodzaju trawy, czy też rozpaliło ognisko, przyniosło wodę do kotła, pomagało rodzicom w polu. Tutaj dzieci niewiele starsze potrafią już strzelać z prawdziwego łuku 🙂

W Papui dzieciom daje się wolność pod względem ‘’wychowania’’, ale z drugiej strony też nie zapewnia im się dobrej edukacji, a co za tym idzie – dobrej przyszłości.. Sama Yuli z naszego homestayu w Waenie k. Jayapury wspominała nam, że Papua ma dość bycia traktowaną jako mało znacząca część Indonezji, gdzie niewiele dzieci chociażby uczy się angielskiego, który jest niezbędny w dzisiejszym świecie, gdzie ludzie żyją biednie mimo tego, że na ich ziemi Indonezja ma to, co w niej najdroższe i najlepsze: złoto i złoża ropy. Było ostatnio gorąco w polityce indonezyjskiej właśnie z tego powodu i aktualnie rzekomo rząd ma się skoncentrować głównie na Papui, żeby uspokoić nieco emocje sfrustrowanych obywateli, ale korupcja ma tu też pole do popisu.

Jeśli w Jayapurze są szkoły, w których dzieci mogą uczyć się języka angielskiego, to najwięcej nauczycieli jest sprowadzanych z Jawy czy Sulawesi. Yuli uczy angielskiego w szkole, ponieważ sama studiowała w Papui-Nowej Gwinei, w której obywatele znają przynajmniej 3 języki, potem wróciła do Papui Zachodniej. W poprzednim roku nie zapłacono jej za 3 ostatnie miesiące pracy i wie, że nigdy nie dostanie tych pieniędzy. Ma w planie wyjechanie do Nowej Zelandii, żeby zarobić więcej pieniędzy, a potem wrócić do wiosek Papui Zachodniej i uczyć tamtejsze dzieci właśnie języka angielskiego, ale najpierw musi zdobyć fundusze.

Ludzie Papui Zachodniej nie czują się na równi z pozostałymi Indonezyjczykami, a raczej jako gorsza ‘rasa’, niedoceniana przez państwo, od którego nic nie dostaje, a bieda to problem nr 1. W tym też głównie tkwi przyczyna dlaczego Papuasi podliczają turystów kilkakrotnie więcej za jakąkolwiek usługę (jeśli ci nie są świadomi ceny lokalnej). Należy uważać na ludzi w miastach głównie. We wioskach mieliśmy do czynienia z ludźmi gościnnymi, prostymi i naprawdę w porządku jeśli chodzi o ceny, które nam krzyczeli za nocleg, czy chociażby jedzenie, owoce na stoiskach we wioskach. Natomiast w miastach trzeba być ogólnie bardziej czujnym i ostrożnym. W Waenie mieliśmy już prawie wzywać policję kiedy oddając skuterek facetowi z ulicy, od którego go wypożyczyliśmy próbował nam wmówić, że cena 70.000IDR nie była za cały dzień wypożyczenia tylko za 1 godzinę! Co najśmieszniejsze żądał 700.000IDR/210zł podczas gdy wzięliśmy motorbike tylko na 5-6h, więc w ogóle gościu pojechał z ceną konkretnie. Rozmowa z nim początkowo odbywała się po indonezyjsku na tyle na ile umiałam mu wyjaśnić nasz punkt widzenia. Na szczęście jego znajomy mówiący po angielsku nam pomógł, ale przez pół godziny było dość agresywnie, a mój dokument, który mu zostawiliśmy musieliśmy wyrwać mu z ręki, bo tak się rzucał o więcej pieniędzy.

 

Kolejna rzecz: jak pojedziecie na plażę G-Base w Jayapurze (najlepiej na skuterku) nie powinniście nic płacić za wstęp, chociaż Yuli z naszego homestayu twierdziła, że mieliśmy szczęście, że nie kazano nam płacić.. Potem jak zatrzymaliśmy się tam na chwilę, żeby odpocząć na jednej z cabanas i relaksowaliśmy się tam jakieś 2h, na sam koniec jak już chcieliśmy się zbierać nagle nie wiadomo skąd z drugiego końca zza krzaków podeszła do nas kobieta żądająca pieniędzy za to, że zatrzymaliśmy się w tym miejscu. Powiedziałam jej, że przecież nigdzie nie ma informacji, że jest to płatne miejsce, a wcześniej nikt nawet nic nam o tym nie wspomniał, i, że nie zapłacimy. Oczywiście był zniesmaczona. Yuli też się nas pytała czy kazano nam płacić za leżenie na plaży i ubawiła się jak powiedzieliśmy, że kazano, ale odmówiliśmy zapłaty.

Sama plaża była przepiękna, długa i czym dalej na prawo – tym bardziej dzika. Spotkaliśmy wielu sympatycznych ludzi po drodze, którzy robili sobie z nami zdjęcia, a sami też chętnie pozowali do naszych 🙂 Była to sobota, więc wiele osób przyjechało na plażę, żeby wieczorem tam poimprezować 🙂

W samej Waenie młode dziewczyny wychodziły ze sklepów i prosiły o sesję zdjęciową z nami w roli głównej 🙂 Takie chwile były przyjemne, a ludzie przy tym nas tak ściskali, że aż byliśmy zaskoczeni stopniem ich otwartości. Jedno doświadczenie nierówne drugiemu: niejeden raz wchodząc do busika zdarzyło mi się, żeby osoba koło mnie przesunęła się w przeciwną stronę z niechęcią praktycznie przyklejając się do szyby samochodu byleby tylko przypadkiem moja skóra nie dotknęła jej bądź jakiejkolwiek z jej osobistych rzeczy.. Dzieci w miastach też zazwyczaj reagowały strachliwie i z niechęcią na nas. Raz zabłądziliśmy w Wamenie i nie dojechaliśmy na ten targ, co trzeba, dlatego pomieszały nam się ceny busików, bo myśleliśmy, że jesteśmy w innym miejscu i wyciągnęliśmy od razu wyliczone pieniądze. Okazało się, że cena przejazdu była niższa i jak tylko kobieta siedząca za nami zorientowała się, że nie wydano nam pieniędzy i potraktowano nas nie fair, wydarła się na chłopaka pobierającego opłaty i facet nie miał wyjścia 😉 Te przykłady pokazują, że nie sposób jest pakować wszystkich Papuasów do jednego wora, jest dużo naciągaczy i oszustów, ale są też wśród nich zwyczajni prości ludzie, którzy w najmniej oczekiwanym momencie zwyczajnie Wam pomogą. Natomiast czujności nigdy nie za mało w takiej egzotycznej podróży! 🙂

Czy wiedzieliście, że Papuasi uwielbiają śpiewać i grają na różnych instrumentach? Zapewne tak. Będąc we wiosce nie mieliśmy okazji zobaczenia ich w akcji, natomiast w homestayu Galpera Papua u Yuli spędziliśmy bardzo przyjemnie ostatnią noc, kiedy pod wieczór jak wywaliło prąd w domu Yuli chwyciła za gitarę i razem ze swoją koleżanką (która tak w ogóle pochodziła z jednej z wiosek w Baliem Valley) zaczęły śpiewać nam przecudne papuaskie piosenki, te zarówno o miłości, jak i te wielbiące Chrystusa i mówiące m.in. o jego cierpieniu.

Spędziliśmy super ten wieczór kiedy to Yuli opowiedziała nam trochę właśnie o ludziach Papui, o polityce, o obyczajach i papuaskiej kulturze. Ludzie z miasta uważają ludzi z wiosek za nieco leniwych nie chcących normalnie ciężko pracować tylko wegetujących na swoim terenie jako, że przecież mają wszystko pod nosem: ziemniaki, które uprawiają, kukurydzę, ryby z rzeki, świnie, które biegają wszędzie po dolinie Baliem, ponadto sami nie muszą płacić za prąd, którego nie mają, czy wodę, którą biorą ze strumyka. Teoretycznie w ogóle nie potrzebują pieniędzy, bo są samowystarczalni. My natomiast widzieliśmy po drodze wielu ciężko harujących ludzi czy osobiście poznaliśmy tych, którzy wcześnie rano muszą zapieprzać 3-4h do miasta, żeby coś więcej zarobić, co nie oznacza, że w tym, co mówiła Yuli nie było też trochę racji – taki obrazek też się spotykało. Na koniec ostatniego wieczoru homestayu mieliśmy najmniej spodziewaną wizytę: pastora, który wrócił z podróży z Papui-Nowej Gwinei i wstąpił na kawę 🙂 Co najlepsze, następnego dnia wcześnie rano ten sam pastor również wstąpił do Yuli na kawę, posiedzieliśmy chwilę, a potem każdy poszedł w swoją stronę. My się wymeldowaliśmy i pożegnaliśmy z całą resztą.

 

Papua Zachodnia niewątpliwie jest najbarwniejszym zakątkiem Indonezji. Już na sam widok Papuasów tak odmiennych wyglądem od reszty Indonezyjczyków człowiek zastanawia się czy wciąż jest w tym samym kraju. Patrząc na ludzi z miasta i tych ze wsi dostrzega się spory kontrast pomiędzy tymi dwoma światami. Nam bardziej przypadli do gustu ludzie z wiosek, jak pewnie już sami zauważyliście, i to te chwile spędzone w wioskach z lokalną ludnością czy to przy kociołku na ognisku rozpalanym w tradycyjnej chatce w Hitugi, czy na dachu busiku jadącego z Kurimy, czy z dziećmi podczas zabaw w Yogosem, pozostaną na długo w naszej pamięci.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *