To nasz drugi raz na Sri Lance.  Pierwszy raz byliśmy tutaj na 2-tygodniowych wakacjach jakieś 4 lata temu kiedy to z absolutnym chilloutem, spokojnym wypoczynkiem i niskimi cenami kojarzyła nam się Hikkaduwa, do której mieliśmy ogromny sentyment i wspominaliśmy ją jako miejsce, gdzie ogromne żółwie i kolorowe rybki pływają zaraz przy brzegu, gdzie na poranny targ rybny można iść z właścicielem knajpki i wybrać sobie np. gigantyczne krewetki tzw. jambo prawns, który przygotuje je nam na obiad czy kolację, gdzie kupiłam najlepszą herbatę z mango i marakuji, której smak w ustach czuję do dzisiaj i, gdzie z lokalnymi ludźmi siedziało się na pustej plaży wieczorem i piło whiskey i piwo rozmawiając o ataku tsunami w 2004 roku (to było 9 lat po tym wydarzeniu, ale lokalni wciąż bardzo przeżywali ten okres).. Jak jest teraz? Zapraszamy na wpis.

Hikkaduwa jest położona jakieś 2,5h jazdy pociągiem na południe od Colombo. 5 lat temu spędziliśmy tam około 4 dni, spaliśmy za 12zł niedaleko plaży, jedliśmy przepyszne kraby i krewetki również w przystępnych cenach. Spotykało się tam białych turystów, ale widać było, że dopiero się tam ‘’aklimatyzowali’’.

Teraz w marcu 2017 roku, poza sezonem, zaskoczyło nas totalne ich zatrzęsienie. Aktualnie miasteczko jest dostosowane pod rosyjskich turystów z ofertami biur podróży i kartami menu dostępnymi wszędzie w ich języku, słychać też wokół najczęściej właśnie Rosjan. Przy plaży i na ulicy widnieją znaki ostrzegawcze dla turystów zakazujące poruszania się w samym stroju kąpielowym poza plażą, na głównej ulicy restauracja na restauracji z cenami turystycznymi (mniej więcej odpowiadającymi cenom w Polsce). Zanim znaleźliśmy knajpkę z dobrym lokalnym jedzeniem musieliśmy przejść się dalej wzdłuż drogi na dystans około 2-3km, gdzie zjedliśmy słynnego diabelskiego kurczaka (devilled chicken) i kotthu z kurczakiem i serem za 10-12zł za potrawę, a nie za 25-30zł jak w knajpach pod turystów. Porcje były spore.

Pojawiło się również sporo sklepów z herbatą; kilka lat temu był tam tylko jeden sklep, nadal tam stoi i nie mogliśmy się oprzeć, żeby i tym razem kupić tam tę samą herbatę, co kiedyś w przystępnej cenie: za 100g herbaty z mango i 100g herbaty z marakuji zapłaciliśmy razem 18zł. Również i guesthouse’y wyrosły tam jak grzyby po deszczu. Tym razem zapłaciliśmy 21zł za osobę za noc, więc nie ma też co narzekać.

 

Plaża jest zdecydowanie pełna turystów i tak naprawdę mało widać ludzi lokalnych w tym miasteczku, które mówiąc delikatnie wygląda jakby przeszło inwazję turystów. Kilka lat temu spacerując ulicą nie było możliwości, żeby jakiś lokalny Was nie zagadał, chcieli wiedzieć wszystko: skąd jesteście, gdzie planujecie jechać, gdzie śpicie, ale chcieli też pomóc i się zaprzyjaźnić, zapraszali do domu, żeby poznać ich rodzinę, zapraszali na alkohol do wypicia tak zwyczajnie po turecku na plaży. To był klimacik…

Dziś tego brak i odczuwa się z jednej strony zawód z tego powodu, a  z drugiej strony patrząc niedziwne, że Sri Lanka po tylu latach po tsunami odkopała się, a sama Hikkaduwa stała się turystycznym kurortem. Można było to przewidzieć.

To, co nas nie zawiodło i wciąż można tego doświadczyć to olbrzymie żółwie przy brzegu na plaży oraz kolorowe rybki, które mogą również z brzegu podziwiać ci, którzy się zwyczajnie boją zapuszczać łodzią gdzieś dalej i lubią czuć grunt pod nogami.

Targ rybny, tak jak kiedyś, wciąż wymaga wniesienia śmiesznej opłaty za wstęp (płaci się 100LKR/2,70zł za osobę) i zdecydowanie warto go odwiedzić. Michał wybrał się tam oczywiście wcześnie rano i rozpoznał te same twarze siekające mięso rekina czy tuńczyków co kilka lat temu 🙂 Targ zdecydowanie nie stracił na swoim uroku, i dobrze!

Będąc w długiej podróży i stawiając na naprawdę niskie koszty podróżowania nie przedłużyliśmy tym razem pobytu w Hikkaduwa, wiedząc, że możemy zaczepić się gdzieś, gdzie jest taniej i nie ma aż tyle turystów. Unawatuna też odpadła, bo poszła w tym samym kierunku, co Hikkaduwa, nastawiając się na bum turystyczny. Wybór padł na Mirissę, która okazała się zdecydowanie spokojniejsza, i mimo tego, że poszła do przodu z rozwojem pod turystów i jest tam mnóstwo guesthouse’ów, jest też miejscem idealnym na chillout, w  którym ceny nie rażą jak w Hikkaduwa i, o dziwo, nie ma tam nawet sklepu z alkoholem (najbliższy znajdziecie w Weligamie), a najtańszy nasz posiłek zrobiony po kupieniu świeżych rybek, pomidorów, chleba, cebuli i papryczek wyniósł nas 3-4zł na osobę. Takie miejsca to my lubimy! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *